05.07 (środa – dzień 7) Hemis
Pobudka i śniadanie. Myjemy się w potoku, w którym woda już nie jest tak czysta, jak wieczorem. Przez noc dotarły tu wody ze stopionego w górach śniegu i przytargały ze sobą gliniasto-piaszczyste osady. Dobrze, że mamy wodę w butelkach. Pakujemy się i wracamy. W drodze powrotnej mijane wczoraj góry wyglądają zupełnie inaczej, inne też jest światło, bo dzień nie jest tak słoneczny, jak wczoraj. Znowu więc przystajemy często, aby sfotografować góry i zbocza o niebywałych kolorach i kształtach.
Późnym popołudniem docieramy do Karu. Przeprawiamy się przez most nad Indusem i jedziemy do Hemis.
O rozpoczynającym się jutro festiwalu wiedzieliśmy już w Polsce. Docieramy późnym wieczorem. Pod klasztorem rozbijają się już pierwsi straganiarze, bo tak jak w Polsce, tak i tutaj takiemu świętu towarzyszy jarmark. Na nielicznych kampingach nie ma już wolnych miejsc. Dzięki znajomościom Tenzinga rozbijamy się w ogrodzie jednego z gospodarzy, w cieniu drzew. Możemy korzystać z toalety w domu i to jest moje pierwsze spotkanie z tybetańska toaletą - dziura w podłodze pokrytej ziemią, w kącie kopczyk ziemi plus łopatka oraz kołek do podpierania drzwi. To wszystko na pierwszym piętrze. Przez ogród, tuż koło domu, przepływał strumyk, podciągnięty ludzką ręką z odległego potoku. Służył za łazienkę i zlew. Na zewnątrz ogrodzenia płynął inny strumyczek. Umywalek mieliśmy więc pod dostatkiem. W ogrodzie było już kilka namiotów.
Obok nas rozbili się młodzi Anglicy wybierający się po festiwalu w Hemis na Stop Kangri. Wojtek dzięki swojemu urokowi osobistemu i zamiłowaniu do rozmów załatwia nam od dwójki Niemców tabletki do uzdatniania wody (których w Polsce nie mogliśmy kupić). Ściągnięte z ulicy dwie Czeszki poratowały nas tym samym specyfikiem tylko, że w kropelkach (proszę, w Czechach jest to do dostania). Mamy więc zapas na czas trekkingu, możemy bez obaw pić wodę ze strumieni.
Pierwszego mnicha, który odwiedził nasz ogród wsparliśmy 50 rupiami sądząc, że zbiera za miejsce obozowania. Drugiego, który pojawił się zaraz po nim, przepytaliśmy już dokładnie i okazało się, że w ten sposób mnisi, przybyli z różnych stron Ladakhu do Hemis na święto Tse-dup zbierają datki na swoje, często ubogie stupy.
Wieczorem wspięliśmy się pod gompę, żeby w przylegającej do niej restauracji pod gołym niebem zjeść chowmeny, serwowane przy świetle produkowanym przez generatory. Czuliśmy już świąteczne emocje, bo tłoczno było wszędzie. Spaliśmy wygodnie w otwartych namiotach - była piękna, ciepła noc.
06.07 (czwartek – dzień
Skoro świt o 10 ruszamy do gompy na festiwal. Tłumy przed nami i tłumy za nami. Żeby wejść do środka, kupujemy u mnichów zgromadzonych przed bramą bilety (30R). Nie ma szansy na droższe, specjalne miejsca. Przeciskamy się do środka i wchodzimy do świątyni. Trwa jeszcze pudża,
ale mnisi już się przygotowują do rytualnych tańców. Cerują odświętne nakrycia głowy, odkurzają maski rytualne. Wszystko przy wtórze recytowanych modlitw i wtórujących im instrumentów. Wychodzimy przed końcem pudży i próbujemy znaleźć na dziedzińcu kawałek miejsca w cieniu, skąd możemy obserwować wszystko, co się będzie działo. A działo się do godziny 16.
Po kilku godzinach, zmęczeni upałem i tłokiem wychodzimy poza klasztor, żeby coś przekąsić. Kiedy wracamy, uroczystości dobiegają końca. Zwiedzamy całą gompę, od parteru po dach. Z góry patrzymy na opustoszały już dziedziniec, po którym wiatr gania pozostawione przez gości śmieci. Schodzimy na dół i widzimy, że na dziedzińcu pojawiają się mnisi i, już bez świątecznej gali, w towarzystwie nielicznych zgromadzonych, rozpoczynają dalszy ciąg ceremonii świątecznych. Mamy ich tylko dla siebie - recytatora, dwóch trąbistów, trzech bębnistów i 7 tańczących mnichów. W dodatku siedzimy wygodnie i w cieniu. Wracamy do siebie późnym wieczorem i znowu ciepła noc pozwala nam się wyspać na świeżym powietrzu, przy otwartym namiocie. Swoją drogą, przez cały dzień nikomu do głowy nie przyszło, żeby się tymi wszystkimi, pozostawionymi bez opieki, namiotami zainteresować w niecnym celu i to poczcie bezpieczeństwa ani razu nas w Ladakhu nie opuści.
Dalej
|