|
10.07 (poniedziałek – dzień 12) Vanla
Pobudka o 3 rano – jeszcze ciemno. Bladym świtem zapukaliśmy w okno, aby obudzić naszego kierowcę. Jak spał, tak wstał, załadował nasz bagaż do jeepa i ruszyliśmy. Jeszcze raz przejechaliśmy koło niesamowitych formacji skalnych, które o świcie nie wyglądały jeszcze tak zachwycająco, podobnie zresztą, jak my. Podzieliliśmy się z kierowcą naszymi planami i pomysłami na zwiedzanie Indii po zakończeniu trekkingu. Jak mógł odwodził nas od zamiaru odwiedzenia Srinagaru. Sam był hinduistą, o czym świadczyła mała kapliczka, jaką sobie wymościł na półce przed przednią szybą samochodu i sama myśl o tym, że możemy się znaleźć w mieście narażonym na konflikt zbrojny napawała go zgrozą. Wtedy byliśmy jeszcze pewni, że pisane nam jest Manali, więc jego opinia była nam na rękę – nie będziemy żałować, że nie zwiedzimy Srinagaru. Do Vanli jednak też nie dojechaliśmy – dwa dni wcześniej uległ zepsuciu most przerzucony przez rzekę, dwa kilometry przed wioską. Wysiedliśmy przed mostem. Pożegnaliśmy się z uprzejmym kierowcą, który wybawił nas z pułapki „Lamayuru” i przenieśliśmy niezliczone już teraz paczki (do plecaków przybyły nam przecież kartony z wodą i skrzynka warzywno-owocowa) na drugą stronę rzeki stąpając ostrożnie po uszkodzonej nawierzchni mostu. Za mostem zjedliśmy śniadanie (kanapki, z zimną herbatą granulowaną).
Postanowiliśmy udać się pieszo do Vanli na poszukiwanie osiołków. Przy bagażach została Asia z Marysią, a my z Wojtkiem poszliśmy na piękny, słoneczny już, poranny spacer asfaltową, wąską szosą, wśród pól i zarośli nawadnianych wodą z licznych kanalików poprowadzonych ze strumienia ludzką ręką. Aurę tego spaceru o poranku - światło i cień, ciepło i chłód, szum liści i szmer rzeki - zapamiętam do końca życia. Mijaliśmy nielicznych mieszkańców Vanli spieszących na drugą stronę zepsutego mostu, gdzie czekał na nich autobus (stał już, kiedy przyjechaliśmy z Lamayuru). Julej, julej, julej! W centrum chodziliśmy od obozowiska do obozowiska szukając tanich osiołków lub koników – bezskutecznie. Wszyscy byli albo już zajęci, albo oferowali ceny dla nas kosmiczne. Poszliśmy dalej w kierunku wsi. Zaczepiony przez nas wyrostek na szczęście znał trochę angielski. Pomyślał chwilę i zaprowadził nas pod gospodarstwo (pod, bo wszystkie zabudowania położone były na zboczu doliny), z którego wywołał starszego człowieka. Wyjaśniał mu krótko po ladhacku, z czym przyszliśmy i po chwili razem z owym gospodarzem ruszyliśmy na prawie pusty kemping, którego właścicielem był młodszy syn gospodarza. On na szczęście mówił całkiem nieźle po angielsku. Długo nie trwało, a ściskaliśmy sobie wszyscy dłonie na znak dobitego targu – 5 osiołków plus przewodnik za 1350 R dziennie. Za ewentualny dzień postoju mieliśmy zapłacić połowę ceny. W ten sposób wynajęliśmy osiołki po 250 R dziennie. Naszego przewodnika mieliśmy poznać później. Na razie ruszyliśmy z osiołkami po pozostawione przez nas bagaże. Jakoś udało nam się załadować te klamoty na zwierzęta, bardziej zainteresowane zielonymi gałązkami niż nami. Dopiero potem nauczyliśmy się tak pakować cały nasz dobytek, żeby osiołki były bardziej zadowolone z naszego towarzystwa. Było ich 5 plus mały „bum bum kuru czik” - w takiej właśnie formie fonetycznej przyswoiliśmy sobie określenie „mały jednoroczny osiołek”. Byliśmy naprawdę szczęśliwi!
Po rozbiciu namiotów, wypiciu kawy, wyruszamy na zwiedzanie okolicy. Pierwsze kroki kierujemy oczywiście do gompy. Po drodze rozmawiamy z dziećmi z miejscowej szkoły, zwiedzamy zakład snycerski, zachwycamy się pięknymi motywami smoków, roślin. Do gompy docieramy po krótkiej, ale stromej wspinaczce. Gompa jest mocno nadwyrężona ręką czasu i klimatu. Schodzimy na drugą stronę zbocza i wracamy do wioski wzdłuż strumyka. Poznajemy starszego brata właściciela kempingu – Seringa – który zostanie naszym przewodnikiem. Pokonał już trasę Vanla-Padum dwa razy i powinniśmy mieć do niego zaufanie, chociaż kompletnie nie mówi po angielsku. Po południu obieramy kierunek przeciwny i ruszamy w stronę, skąd wpada do Vanli szlak trekkingu wiodący z Lamayuru.
Wszędzie witają nas przyjaźni ludzie i ciekawe nas dzieci.
Do snu kołysał nas szum potoku i... warkot generatora prądotwórczego. Pomysł doładowania akumulatorków okazał się jedną wielką katastrofą. Wyłożyliśmy połowę ceny na paliwo do generatora (50 R), drugą połowę dorzucił właściciel kampingu. Ponieważ generator został uruchomiony, do wytworzonego przez niego światła zlecieli się wszyscy dorośli mieszkańcy Vanli i na kampingu, tuż nad naszymi uszami, odbywał się najprawdziwszy festyn ludowy. Z jednej strony mieliśmy więc generator z przekrzykującymi go ludźmi, z drugiej huczący potok. Zasnęliśmy chyba około 1 w nocy, kiedy skończyło się paliwo i ucichł generator. Potok huczał całą noc, ale to już była pestka.
Dalej
|
Dzisiaj stronę odwiedziło już 36 odwiedzający (39 wejścia) tutaj! |
|